Welcome to Karabakh
Na największym dworcu autobusowym w Armenii trwa głośna dyskusja taksówkarzy. Chwilę wcześniej zapytaliśmy o kurs do Shushi – miasta leżącego poza granicami Armenii. Miasta odległego od miejsca rozmowy o 316 km. W wyniku narady jeden z taksówkarzy wykonuje telefon. Po kilku minutach na dworcu zjawia się mężczyzna ubrany w czarną, skórzaną kurtkę – szef korporacji. Przez chwilę patrzy badawczo na twarze swoich pracowników. W końcu wskazuje na kierowcę siedmioosobowego Mitsubishi Grandis i wypowiada krótkie: „Ty!”. Teraz pozostaje tylko dogadanie szczegółów: wymienienie się z kierowcą numerami telefonów, ustalenie szczegółów trasy, ceny. W końcu danie słowa, że żadna ze stron nie ustąpi od dokonanej „na gębę” umowy.
Dzień
wcześniej złożyliśmy wnioski wizowe w ambasadzie Republiki Górskiego Karabachu.
W biurze byliśmy na kilka minut przed zamknięciem. W głosie młodych urzędniczek
rozczarowanie. Ciche pytanie po angielsku: „Czemu przyszliście tak późno?”. Ale
taki był tylko początek. Nasza sprawa została załatwiona profesjonalnie i
uprzejmie - wizy do odbioru następnego dnia po południu. Ale że następnego dnia
mieliśmy jechać do Eczmiadzyna, postanowiliśmy, że do ambasady pojedziemy tuż
przed wyruszeniem do Karabachu.
W
środę 08.08.2012 r. o godzinie 10:00 (UTC +5) ściskamy dłoń Asenowi – niezbyt
wyględnemu facetowi po pięćdziesiątce. Raczej zabijace, niż taksówkarzowi. Od
tej chwili, przez najbliższe kilka godzin, nasz los będzie spoczywał w jego
rękach. Japońskie Mitsubishi Grandis (kierownica po prawej stronie!) to spory
samochód – 7 osób podróżuje nim komfortowo. Nas jest szóstka. Ale są też
plecaki. Po sprawdzeniu kilku konfiguracji, w końcu znajdujemy najlepszą i upychamy
się do środka. Pierwszy przystanek już po dwudziestu minutach. Dwie osoby
odbierają wizy z ambasady, reszta rozprostowuje kości.
Do Karabachu jedziemy drogą M-2 (Erywań – Goris) a dalej
M-12 (Goris – Stepanakert). Na Równinie Ararackiej rozgrzane powietrze tańczy
nad spaloną ziemią. Jest 36° C. Kiedy jednak wjeżdżamy w góry i na pustych
serpentynach bierzemy zakręt za zakrętem, wszystko się zmienia. Pokładowy
termometr wskazuje nawet 23° C!
Do
granicy Armenii i Republiki Górskiego Karabachu dojeżdżamy o 16. Kontrola
graniczna trwa zaledwie kilka minut. Nazwiska w paszportach zgadzają się z tymi
na wizach. Można jechać dalej. Chwilę później dostajemy SMSy od operatorów
naszych sieci komórkowych: witaj w Azerbejdżanie...
***
Republika
Górskiego Karabachu to maleńkie państwo zagubione wśród dzikich i niedostępnych
gór Małego Kaukazu. De jure jest częścią
Azerbejdżanu, de facto Azerowie nie
mają nad tymi terenami żadnej kontroli. Granicę wyznacza linia frontu, ustalona
w wyniku działań wojennych sprzed 18 lat.
Historia
Karabachu jest długa i pełna tajemnic. Według legendy było to jedno z
pierwszych miejsc jakie zasiedlili potomkowie Noego. Dowodów, że było inaczej –
brak; dane historyczne są bardzo skąpe. Ormianie wskazują, że na ziemiach tych
kwitła w eneolicie i wczesnej epoce brązu kultura kuro-arakska. Kura i Araks,
to dwie wielkie kaukaskie rzeki. Nazwa drugiej z nich ma się podobno wywodzić
od Arasta, wnuka Haika (praprawnuka Noego), który jest mitycznym założycielem
narodu Ormiańskiego. Naukowcy nie pozwalają sobie na tak śmiałe twierdzenia. Pośród
wielu hipotez najpopularniejsza z nich głosi, że współcześni Ormianie są
mieszanką wielu ludów, w większości nie-indoeuropejskich, z indoeuropejskimi
Armenami, od których przejęli język.
Dzieje
Armenii pełne są subtelnych przejść, pozornie niewinnych utożsamień. Elementy
mityczne nieraz wspierają tam trzeźwy historyczny wywód. Często trudno
zrozumieć te zależności. Dokąd właściwie dziś jedziemy? Do Karabachu, do
Górskiego Karabachu, do Republiki Górskiego Karabachu, a może do Arcachu, jak określa
się te tereny w Armenii? Okazuje się, że każda z tych nazw znaczy co innego,
odnosi się do innych wydarzeń historycznych i innych terytoriów...
Ten wpis również może poszczycić się ciekawą historią. Otóż los zdarzył, że odkryłem dziś, zagubiony w portfelu wąski pasek papieru, na którym już tyle miesięcy wstecz wypisałeś adres bloga. Drugi szczęśliwy przypadek, że tym razem z niego skorzystałem. Wiesz jak to jest z motywacją;) Przeczytanie sprawiło mi dużą przyjemność! Szkoda, że nie masz więcej wpisów. Te teksty na to zasługują. Ale to pewnie kwestia tych motywacji i reklamy. Jak zwykle. Nie żebym szczególnie bardziej wolał marketingową prozachodnią ścieżkę Gruzji. Ciekawie wydobyłeś tę groteskę! Jednak kiedy teraz czytam o wielotysięcznych homofobicznych demonstracjach w Tbilisi w imię tradycji, kultury i religii - wszystkim niemarketingowych, ale i powodujących ksenofobię "wartości" - to też trudno mi się skłaniać ku wzorowi bardzo ormiańskiej Armenii (choć sympatią darzę SOAD). Wolę modernistyczne tendencje gruzińskie, ale ostatnie wypadki pokazują jak powierzchowna i ograniczona do pustych kapitalistycznych sloganów w kontekście republikańskiej sceny politycznej (Kaczyński, Bush) jest to modernizacja.
OdpowiedzUsuńPaweł Szypowski