środa, 3 października 2012

Zstąpienie Jednorodzonego



    Mój pielgrzymi szlak skierował mnie do Armenii, by chwalić Boga za światło Ewangelii, które, siedemnaście wieków temu, rozpowszechniło się na tej ziemi z tego miejsca, gdzie św. Grzegorz Oświeciciel otrzymał niebieskie widzenie Bożego Syna pod postacią światła.

Papież Jan Paweł II podczas wizyty modlitewnej w Katedrze Apostolskiej w Eczmiadzynie. 25 IX 2001 r.



Zstąpienie Jednorodzonego
           
            20 kilometrów na zachód od Erywania znajduje się miejsce, w którym teraźniejszość ustępuje miejsca przeszłości. Odwiedzamy jeden z najstarszych na świecie chrześcijańskich kompleksów katedralnych, siedzibę Jego Świątobliwości Najwyższego Patriarchy i Katolikosa Wszystkich Ormian Świętego Apostolskiego Katolickiego Kościoła Ormiańskiego.

            Ormianie uwielbiają swoją historię. Doskonale wiedzą, że jest wyjątkowa, i że tylko kilka współcześnie żyjących narodów może się z nimi pod tym względem równać. Jest jednak wydarzenie, które szczególnie wbija w dumę każdego Ormianina. Wydarzenie, które ostatecznie potwierdza wyższość Armenii:
           
            w 301 r. n.e. Armenia, jako pierwsze państwo na świecie, przyjęła chrześcijaństwo.
           
        7 sierpnia 2012 r., przed bramą kompleksu katedralnego w Eczmiadzynie, rozpoczynamy podróż do tamtych czasów.

            ***

            Chrześcijaństwo dotarło do Armenii już w drugiej połowie I w. n.e. Według tradycji Ewangelię mieli tu głosić apostołowie Bartłomiej i Juda Tadeusz. Jak chce legenda św. Bartłomiej Apostoł nawrócił Polymiusa, brata ówczesnego króla Armenii, Astyagesa, za co rozwścieczony władca kazał pojmać Bartłomieja, obedrzeć go żywcem skóry, a następnie ukrzyżować głową w dół. Ormiańska ziemia przyjęła krew Apostoła. Poświadczone przez rzymskich kronikarzy prześladowania chrześcijan w 110, 230, 287 r. n.e. są tego wymownym dowodem – ziarno nowej religii zostało zasiane i wzrastało.

            Około roku 287 na dwór króla Tiridatesa III przybył św. Grzegorz Oświeciciel, jedna z największych i najważniejszych postaci w historii Armenii. Grzegorz urodził się około 250 r. n.e. w arystokratycznej, książęcej rodzinie. Dzieciństwo miał jednak dalekie od dworskiej sielanki. Jego ojciec podstępnie zamordował ówczesnego króla Armenii Chosrowa, a sam zginął podczas ucieczki. Gniew szlachty i wojska zwróciła się teraz przeciwko jego jedynemu potomkowi – Grzegorzowi. Ten jednak uniknął śmierci, uratowany ponoć przez swoje niańki. Wraz z nimi przeniósł się do Kapadocji, przyjął chrzest i zyskał wykształcenie. Po objęciu tronu przez Tiridatesa III postanowił odkupić winy ojca i powrócił do Armenii.
            Niestety, nie udało mu się zrealizować swego zamiaru – niedługo po przybyciu został uwięziony. Jak głosi legenda, podczas pogańskich obrzędów Tiridates polecił Grzegorzowi złożenie wieńca u stóp bogini płodności. Gdy ten odmówił, stało się jasne, że jest chrześcijaninem. Król rozkazał wtrącić go za to do lochu w Chor Wirap. Inna wersja tej historii sugeruje, że uwięzienie miało wymiar raczej emocjonalny niż religijny. Tiridates pragnął zemsty – był synem króla, którego zamordował ojciec Grzegorza. Polecenie władcy zostało natychmiast wykonane. Grzegorz został wtrącony do dusznego lochu wydrążonego w skale. Pozostawiono go na powolną i okrutną śmierć – więzień nie dostawał nic do jedzenia. Wydarzyło się jednak coś, czego nie mogli przewidzieć oprawcy. Oto miejscowa wieśniaczka otrzymała we śnie polecenie, by do małego otworu w skale wrzucać codziennie bochenek chleba. Tak Grzegorz przeżył 13 lat. Zapomniał o nim Tiridates, ale nie zapomniał Bóg.
           
            Według tradycji, w 301 roku do Armenii przybyło 35 słynących urodą chrześcijańskich dziewic. Tiridates zachęcony opowieściami zapragnął poślubić jedną z nich – Rypsymę. Ta jednak odmówiła mu, twierdząc, że należy tylko do Chrystusa. Rozwścieczony król wpadł w szał – rozkazał odciąć Rypsymie język, rozpruć brzuch i oślepić. To jednak nie zaspokoiło jego żądzy zemsty, po śmierci jej ciało poćwiartowano i rzucono na pożarcie dzikim zwierzętom. Podobny los spotkał towarzyszki Rypsymy. Wkrótce potem żołnierze biorący udział w egzekucji zostali opętani przez diabła – zachowywali się jak zwierzęta, biegali w obłąkaniu po lesie, warczeli na siebie i darli ubrania. Tiridates za swe czyny został zmieniony w dzika.

            Tak mówi legenda. Ale w opowieściach mitycznych fakty stanowią jedynie luźne tło dla opisywanych wydarzeń. W rzeczywistości Rypsyma została zamordowana w 290 roku, co przesuwałoby szaleństwo Tiridatesa o 10 lat wstecz. W tym czasie Imperium Rzymskie pod rządami Dioklecjana toczyło wojnę z Persją. Armenia brała w tej wojnie udział, a Tiridates był wodzem wojsk swojego państwa. Czy mógłby pod postacią dzika prowadzić żołnierzy do walki? Niewątpliwe szaleństwo króla, na które cierpiał w 301 r. bywa tłumaczone w sposób zdecydowanie bardziej przyrodzony. Po zwycięskiej wojnie podpisano w 299 r. pokój, na mocy którego Armenia stawała się rzymskim protektoratem, czyli de facto strefą buforową przed kolejnym atakiem Persów. Tiridates czuł się rozgoryczony i zdradzony przez Rzymian. Z tego powodu wkrótce postradał zmysły. Potrzebny był ktoś, kto uzdrowiłby króla.

            Wtedy też przypomniano sobie o Grzegorzu... Siostra Tiridatesa kilkukrotnie miała sen, w którym niezwykły głos przekonywał ją, że Grzegorz jeszcze żyje i że tylko on może wyleczyć króla.
            Sprowadzono go więc natychmiast do Vagharshapat, stolicy królestwa. Grzegorz zgromadził tam cały dwór i przez 65 dni nauczał tajemnic wiary – począwszy od stworzenia świata, aż po ofiarę Chrystusa. Gdy po tym czasie Tiridates wciąż jeszcze był we władaniu demonów, Grzegorz opowiedział mu widzenie, które miał podczas snu.
            Ukazał mu się Chrystus zstępujący z nieba ze złotym młotem w ręku. Towarzyszyły mu anioły, powietrze przepełniony było światłem, a miasto otaczały fantastyczne zjawiska przyrody. Zstępujący zatrzymał się obok królewskiego pałacu i z całej siły uderzył młotem w ziemię w miejscu, nad którym unosił się świetlany krzyż. Cios był potężny, jego dźwięk dotarł do najgłębszych czeluści piekieł, jego moc wyrównała ziemię aż po horyzont. Następnie Chrystus zlecił zbudowanie w tym miejscu kościoła.
            Grzegorz przekonał Tiridatesa, że wzniesienie świątyni będzie ostatecznym odpokutowaniem za zamordowanie Rypsymy i jej towarzyszek. Król zgodził się i wyposażył Grzegorza we wszelkie potrzebne środki. W tej samej chwili został uleczony. Natychmiast też, wraz z całym dworem, przyjął chrzest. Armenia stała się pierwszym państwem, które przyjęło chrześcijaństwo, a bazylika, która została wtedy zbudowana była najstarszą ufundowaną przez państwo świątynią chrześcijańską na świecie. Z wdzięczności Bogu Grzegorz nazwał miasto, w którym doszło do uzdrowienia, „Eczmiadzyn”, co tłumaczy się jako „miejsce, gdzie zstąpił Jednorodzony”.

            ***

            Stoimy przed eczmiadzyńską katedrą w 1711 lat po tamtych wydarzeniach. Wiele się tu od czasów Tiridatesa i Grzegorza zmieniło. Ukończona w 303 roku bazylika została rozebrana w 480 roku, a na jej miejscu, na planie krzyża, wzniesiono drewniany kościół. Blisko 140 lat później zastąpiono go kościołem kamiennym, który zyskał kształt zbliżony do tego, jaki właśnie widzimy. Eczmiadzyn stawał się coraz ważniejszym ośrodkiem kultury – to tam zmarł w 440 r. Mesrop Masztoc, twórca ormiańskiego alfabetu. To tam planowano utworzenie czegoś na kształt biblioteki narodowej, gdzie przechowywane byłyby najcenniejsze manuskrypty zgromadzone w ormiańskich klasztorach. Niestety, w X w. miasto ucierpiało wskutek licznych najazdów tak poważnie, że w 1058 r. patriarchat ormiańskiego kościoła, na blisko 400 lat został przeniesiony do Cylicji. W 1441 roku rozpoczęła się w Eczmiadzynie, trwająca do dziś, tak zwana, Druga Era – ponownie został on siedzibą katolikosa. Od tego czasu rozrastało się otoczenie katedry – wnoszono kolejne świątynie, baptysterium, seminarium duchowne, w końcu nową siedzibę Katolikosa i dom dla pielgrzymów. Dziś, jak przed wiekami, Eczmiadzyn jest duchową stolicą Ormian. Ormiańskim Watykanem, jak się często u nas mówi.

         W końcu teraźniejszość zaczęła się o nas upominać. W restauracji położonej na terenie kompleksu urządziliśmy sobie naszą pierwszą kulinarną ucztę w Armenii. Na stole pojawiły się wędzone warzywa, krem kurkowy, dolma, kebaby i oczywiście obowiązkowe chinkali.
            Nad katedrą zachodziło już słońce, przyszedł więc czas na szukanie noclegu. To miała być nasza pierwsza noc w namiocie – zapytaliśmy o odpowiednie miejsce pewnego młodego duchownego. Okazało się, że trafiliśmy na opiekuna młodzieży szykującej się do wstąpienia do seminarium. Już po chwili grupa 15-letnich chłopców, z obietnicą, że będzie nam dobrze, prowadziła nas w nieznane.
            Dotarliśmy w końcu do parku, w którym zorganizowane było niewielkie wesołe miasteczko. Co ciekawe, wciąż byliśmy na terenie należącym do Kościoła. Chłopcy okazali się niezwykle pomocni. Koniecznie chcieli asystować nam przy rozstawianiu namiotów i w swojej gorliwości powyginali szpilki, wciskając je na siłę w twardą ziemię. Kiedy obozowisko było gotowe postanowili wraz ze stróżem terenu zapewnić nam nieco rozrywki – tak znaleźliśmy się przy wejściu na, nomen omen, diabelski młyn. Rozsiedliśmy się wygodnie w kabinach i po chwili koło ruszyło, jednak po wykonaliśmy około 1/3 obrotu mechanizm się zatrzymał. „No cóż – myśleliśmy sobie – jeśli w tym momencie jesteśmy okradani, to jest to chyba jeden z bardziej pomysłowych podstępów, jaki kiedykolwiek wymyślili złodzieje”. Fantazjom nie było końca. Z góry obserwowaliśmy jak zdenerwowany stróż najpierw bezskutecznie majstruje przy panelu sterującym, a potem znika gdzieś wśród alejek parku. Wyniesieni ponad ciemne już drzewa oglądaliśmy panoramę okolic. Z oddali czuć było powiew burzy. Na horyzoncie błękitne pioruny co kilka sekund przecinały powietrze. Wiatr się wzmagał, a nasze małe kabiny kołysały się coraz bardziej.
            Po kilku minutach zjawił się stróż w towarzystwie innego mężczyzny. Kolejna nieudana próba uruchomienia diabelskiego młyna, spowodowała, że coraz mniej było nam do śmiechu w tym wesołym miasteczku. Minęło jeszcze kilka minut i wreszcie koło ruszyło. Najpierw zjechaliśmy na dół, by wysadzić dwóch uwięzionych razem z nami chłopców. Następnie zaczęliśmy się nieoczekiwanie unosić w górę. Tym razem mechanizm zatrzymały nasze głośne protesty... chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się na ziemi.
            Zakłopotany stróż zaproponował nam skorzystanie z innych, mniej emocjonujących atrakcji miasteczka. Przesiadka z diabelskiego młyna do mini-ciuchci była strzałem w dziesiątkę – natychmiast wrócił nam wesoły nastrój. Cała przygoda trochę nas jednak zmęczyła. Bardzo wylewnie podziękowaliśmy stróżowi za wszystko, zwłaszcza za ściągnięcie nas z góry, i wróciliśmy do namiotów.


            Przed snem chłopcy zapewnili nas kilkanaście razy, że będą czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Nie oszukiwali. Każde nocne wyjście do toalety kończyło się potężnym strumieniem światła skierowanym w stronę tego, kto właśnie szukał intymności.

            Nazajutrz złożyliśmy namioty, pożegnaliśmy się z naszymi dzielnymi opiekunami i poszliśmy na przystanek autobusów jadących do Erywania. Przed nami był bardzo długi dzień – rozpoczynaliśmy podróż do Republiki Górskiego Karabachu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz