Mój pielgrzymi szlak skierował mnie do
Armenii, by chwalić Boga za światło Ewangelii, które, siedemnaście wieków temu,
rozpowszechniło się na tej ziemi z tego miejsca, gdzie św. Grzegorz Oświeciciel
otrzymał niebieskie widzenie Bożego Syna pod postacią światła.
Papież Jan Paweł II podczas wizyty
modlitewnej w Katedrze Apostolskiej w Eczmiadzynie. 25 IX 2001 r.
Zstąpienie Jednorodzonego
20
kilometrów na zachód od Erywania znajduje się miejsce, w którym teraźniejszość ustępuje
miejsca przeszłości. Odwiedzamy jeden z najstarszych na świecie
chrześcijańskich kompleksów katedralnych, siedzibę Jego Świątobliwości
Najwyższego Patriarchy i Katolikosa Wszystkich Ormian Świętego Apostolskiego
Katolickiego Kościoła Ormiańskiego.
Ormianie uwielbiają swoją historię. Doskonale
wiedzą, że jest wyjątkowa, i że tylko kilka współcześnie żyjących narodów może
się z nimi pod tym względem równać. Jest jednak wydarzenie, które szczególnie
wbija w dumę każdego Ormianina. Wydarzenie, które ostatecznie potwierdza
wyższość Armenii:
w 301 r. n.e. Armenia, jako pierwsze
państwo na świecie, przyjęła chrześcijaństwo.
7 sierpnia 2012 r., przed bramą
kompleksu katedralnego w Eczmiadzynie, rozpoczynamy podróż do tamtych czasów.
***
Chrześcijaństwo dotarło do Armenii
już w drugiej połowie I w. n.e. Według tradycji Ewangelię mieli tu głosić
apostołowie Bartłomiej i Juda Tadeusz. Jak chce legenda św. Bartłomiej Apostoł
nawrócił Polymiusa, brata ówczesnego króla Armenii, Astyagesa, za co rozwścieczony
władca kazał pojmać Bartłomieja, obedrzeć go żywcem skóry, a następnie
ukrzyżować głową w dół. Ormiańska ziemia przyjęła krew Apostoła. Poświadczone
przez rzymskich kronikarzy prześladowania chrześcijan w 110, 230, 287 r. n.e.
są tego wymownym dowodem – ziarno nowej religii zostało zasiane i wzrastało.
Około roku 287 na dwór króla
Tiridatesa III przybył św. Grzegorz Oświeciciel, jedna z największych i
najważniejszych postaci w historii Armenii. Grzegorz urodził się około 250 r.
n.e. w arystokratycznej, książęcej rodzinie. Dzieciństwo miał jednak dalekie od
dworskiej sielanki. Jego ojciec podstępnie zamordował ówczesnego króla Armenii
Chosrowa, a sam zginął podczas ucieczki. Gniew szlachty i wojska zwróciła się
teraz przeciwko jego jedynemu potomkowi – Grzegorzowi. Ten jednak uniknął śmierci,
uratowany ponoć przez swoje niańki. Wraz z nimi przeniósł się do Kapadocji,
przyjął chrzest i zyskał wykształcenie. Po objęciu tronu przez Tiridatesa III
postanowił odkupić winy ojca i powrócił do Armenii.
Niestety, nie udało mu się zrealizować
swego zamiaru – niedługo po przybyciu został uwięziony. Jak głosi legenda,
podczas pogańskich obrzędów Tiridates polecił Grzegorzowi złożenie wieńca u
stóp bogini płodności. Gdy ten odmówił, stało się jasne, że jest
chrześcijaninem. Król rozkazał wtrącić go za to do lochu w Chor Wirap. Inna
wersja tej historii sugeruje, że uwięzienie miało wymiar raczej emocjonalny niż
religijny. Tiridates pragnął zemsty – był synem króla, którego zamordował ojciec
Grzegorza. Polecenie władcy zostało natychmiast wykonane. Grzegorz został
wtrącony do dusznego lochu wydrążonego w skale. Pozostawiono go na powolną i
okrutną śmierć – więzień nie dostawał nic do jedzenia. Wydarzyło się jednak
coś, czego nie mogli przewidzieć oprawcy. Oto miejscowa wieśniaczka otrzymała
we śnie polecenie, by do małego otworu w skale wrzucać codziennie bochenek
chleba. Tak Grzegorz przeżył 13 lat. Zapomniał o nim Tiridates, ale nie
zapomniał Bóg.
Według tradycji, w 301 roku do
Armenii przybyło 35 słynących urodą chrześcijańskich dziewic. Tiridates
zachęcony opowieściami zapragnął poślubić jedną z nich – Rypsymę. Ta jednak
odmówiła mu, twierdząc, że należy tylko do Chrystusa. Rozwścieczony król wpadł
w szał – rozkazał odciąć Rypsymie język, rozpruć brzuch i oślepić. To jednak nie
zaspokoiło jego żądzy zemsty, po śmierci jej ciało poćwiartowano i rzucono na
pożarcie dzikim zwierzętom. Podobny los spotkał towarzyszki Rypsymy. Wkrótce
potem żołnierze biorący udział w egzekucji zostali opętani przez diabła –
zachowywali się jak zwierzęta, biegali w obłąkaniu po lesie, warczeli na siebie
i darli ubrania. Tiridates za swe czyny został zmieniony w dzika.
Tak mówi legenda. Ale w opowieściach
mitycznych fakty stanowią jedynie luźne tło dla opisywanych wydarzeń. W
rzeczywistości Rypsyma została zamordowana w 290 roku, co przesuwałoby
szaleństwo Tiridatesa o 10 lat wstecz. W tym czasie Imperium Rzymskie pod
rządami Dioklecjana toczyło wojnę z Persją. Armenia brała w tej wojnie udział,
a Tiridates był wodzem wojsk swojego państwa. Czy mógłby pod postacią dzika prowadzić
żołnierzy do walki? Niewątpliwe szaleństwo króla, na które cierpiał w 301 r.
bywa tłumaczone w sposób zdecydowanie bardziej przyrodzony. Po zwycięskiej
wojnie podpisano w 299 r. pokój, na mocy którego Armenia stawała się rzymskim
protektoratem, czyli de facto strefą
buforową przed kolejnym atakiem Persów. Tiridates czuł się rozgoryczony i zdradzony
przez Rzymian. Z tego powodu wkrótce postradał zmysły. Potrzebny był ktoś, kto uzdrowiłby
króla.
Wtedy też przypomniano sobie o
Grzegorzu... Siostra Tiridatesa kilkukrotnie miała sen, w którym niezwykły głos
przekonywał ją, że Grzegorz jeszcze żyje i że tylko on może wyleczyć króla.
Sprowadzono go więc natychmiast do Vagharshapat, stolicy królestwa. Grzegorz
zgromadził tam cały dwór i przez 65 dni nauczał tajemnic wiary – począwszy od
stworzenia świata, aż po ofiarę Chrystusa. Gdy po tym czasie Tiridates wciąż
jeszcze był we władaniu demonów, Grzegorz opowiedział mu widzenie, które miał
podczas snu.
Ukazał
mu się Chrystus zstępujący z nieba ze złotym młotem w ręku. Towarzyszyły mu anioły,
powietrze przepełniony było światłem, a miasto otaczały fantastyczne zjawiska
przyrody. Zstępujący zatrzymał się obok królewskiego pałacu i z całej siły
uderzył młotem w ziemię w miejscu, nad którym unosił się świetlany krzyż. Cios
był potężny, jego dźwięk dotarł do najgłębszych czeluści piekieł, jego moc
wyrównała ziemię aż po horyzont. Następnie Chrystus zlecił zbudowanie w tym
miejscu kościoła.
Grzegorz
przekonał Tiridatesa, że wzniesienie świątyni będzie ostatecznym odpokutowaniem
za zamordowanie Rypsymy i jej towarzyszek. Król zgodził się i wyposażył
Grzegorza we wszelkie potrzebne środki. W tej samej chwili został uleczony.
Natychmiast też, wraz z całym dworem, przyjął chrzest. Armenia stała się pierwszym
państwem, które przyjęło chrześcijaństwo, a bazylika, która została wtedy
zbudowana była najstarszą ufundowaną przez państwo świątynią chrześcijańską na
świecie. Z wdzięczności Bogu Grzegorz nazwał miasto, w którym doszło do
uzdrowienia, „Eczmiadzyn”, co tłumaczy się jako „miejsce, gdzie zstąpił
Jednorodzony”.
***
Stoimy
przed eczmiadzyńską katedrą w 1711 lat po tamtych wydarzeniach. Wiele się tu od
czasów Tiridatesa i Grzegorza zmieniło. Ukończona w 303 roku bazylika została
rozebrana w 480 roku, a na jej miejscu, na planie krzyża, wzniesiono drewniany
kościół. Blisko 140 lat później zastąpiono go kościołem kamiennym, który zyskał
kształt zbliżony do tego, jaki właśnie widzimy. Eczmiadzyn stawał się coraz
ważniejszym ośrodkiem kultury – to tam zmarł w 440 r. Mesrop Masztoc, twórca ormiańskiego
alfabetu. To tam planowano utworzenie czegoś na kształt biblioteki narodowej,
gdzie przechowywane byłyby najcenniejsze manuskrypty zgromadzone w ormiańskich
klasztorach. Niestety, w X w. miasto ucierpiało wskutek licznych najazdów tak
poważnie, że w 1058 r. patriarchat ormiańskiego kościoła, na blisko 400 lat
został przeniesiony do Cylicji. W 1441 roku rozpoczęła się w Eczmiadzynie,
trwająca do dziś, tak zwana, Druga Era
– ponownie został on siedzibą katolikosa. Od tego czasu rozrastało się
otoczenie katedry – wnoszono kolejne świątynie, baptysterium, seminarium
duchowne, w końcu nową siedzibę Katolikosa i dom dla pielgrzymów. Dziś, jak
przed wiekami, Eczmiadzyn jest duchową stolicą Ormian. Ormiańskim Watykanem, jak
się często u nas mówi.
W
końcu teraźniejszość zaczęła się o nas upominać. W restauracji położonej na
terenie kompleksu urządziliśmy sobie naszą pierwszą kulinarną ucztę w Armenii. Na
stole pojawiły się wędzone warzywa, krem kurkowy, dolma, kebaby i oczywiście
obowiązkowe chinkali.
Nad
katedrą zachodziło już słońce, przyszedł więc czas na szukanie noclegu. To
miała być nasza pierwsza noc w namiocie – zapytaliśmy o odpowiednie miejsce
pewnego młodego duchownego. Okazało się, że trafiliśmy na opiekuna młodzieży
szykującej się do wstąpienia do seminarium. Już po chwili grupa 15-letnich
chłopców, z obietnicą, że będzie nam dobrze, prowadziła nas w nieznane.
Dotarliśmy
w końcu do parku, w którym zorganizowane było niewielkie wesołe miasteczko. Co
ciekawe, wciąż byliśmy na terenie należącym do Kościoła. Chłopcy okazali się niezwykle
pomocni. Koniecznie chcieli asystować nam przy rozstawianiu namiotów i w swojej
gorliwości powyginali szpilki, wciskając je na siłę w twardą ziemię. Kiedy
obozowisko było gotowe postanowili wraz ze stróżem terenu zapewnić nam nieco
rozrywki – tak znaleźliśmy się przy wejściu na, nomen omen, diabelski młyn. Rozsiedliśmy się wygodnie w kabinach i
po chwili koło ruszyło, jednak po wykonaliśmy około 1/3 obrotu mechanizm się
zatrzymał. „No cóż – myśleliśmy sobie – jeśli w tym momencie jesteśmy okradani,
to jest to chyba jeden z bardziej pomysłowych podstępów, jaki kiedykolwiek
wymyślili złodzieje”. Fantazjom nie było końca. Z góry obserwowaliśmy jak
zdenerwowany stróż najpierw bezskutecznie majstruje przy panelu sterującym, a
potem znika gdzieś wśród alejek parku. Wyniesieni ponad ciemne już drzewa
oglądaliśmy panoramę okolic. Z oddali czuć było powiew burzy. Na horyzoncie
błękitne pioruny co kilka sekund przecinały powietrze. Wiatr się wzmagał, a
nasze małe kabiny kołysały się coraz bardziej.
Po
kilku minutach zjawił się stróż w towarzystwie innego mężczyzny. Kolejna
nieudana próba uruchomienia diabelskiego młyna, spowodowała, że coraz mniej
było nam do śmiechu w tym wesołym miasteczku. Minęło jeszcze kilka minut i
wreszcie koło ruszyło. Najpierw zjechaliśmy na dół, by wysadzić dwóch
uwięzionych razem z nami chłopców. Następnie zaczęliśmy się nieoczekiwanie unosić
w górę. Tym razem mechanizm zatrzymały nasze głośne protesty... chcieliśmy jak
najszybciej znaleźć się na ziemi.
Zakłopotany
stróż zaproponował nam skorzystanie z innych, mniej emocjonujących atrakcji
miasteczka. Przesiadka z diabelskiego młyna do mini-ciuchci była strzałem w
dziesiątkę – natychmiast wrócił nam wesoły nastrój. Cała przygoda trochę nas
jednak zmęczyła. Bardzo wylewnie podziękowaliśmy stróżowi za wszystko,
zwłaszcza za ściągnięcie nas z góry, i wróciliśmy do namiotów.
Przed
snem chłopcy zapewnili nas kilkanaście razy, że będą czuwać nad naszym bezpieczeństwem.
Nie oszukiwali. Każde nocne wyjście do toalety kończyło się potężnym
strumieniem światła skierowanym w stronę tego, kto właśnie szukał intymności.
Nazajutrz
złożyliśmy namioty, pożegnaliśmy się z naszymi dzielnymi opiekunami i poszliśmy
na przystanek autobusów jadących do Erywania. Przed nami był bardzo długi dzień
– rozpoczynaliśmy podróż do Republiki Górskiego Karabachu...