sobota, 10 listopada 2012

Welcome to Karabakh



Welcome to Karabakh

            Na największym dworcu autobusowym w Armenii trwa głośna dyskusja taksówkarzy. Chwilę wcześniej zapytaliśmy o kurs do Shushi – miasta leżącego poza granicami Armenii. Miasta odległego od miejsca rozmowy o 316 km. W wyniku narady jeden z taksówkarzy wykonuje telefon. Po kilku minutach na dworcu zjawia się mężczyzna ubrany w czarną, skórzaną kurtkę – szef korporacji. Przez chwilę patrzy badawczo na twarze swoich pracowników. W końcu wskazuje na kierowcę siedmioosobowego Mitsubishi Grandis i wypowiada krótkie: „Ty!”. Teraz pozostaje tylko dogadanie szczegółów: wymienienie się z kierowcą numerami telefonów, ustalenie szczegółów trasy, ceny. W końcu danie słowa, że żadna ze stron nie ustąpi od dokonanej „na gębę” umowy.

            Dzień wcześniej złożyliśmy wnioski wizowe w ambasadzie Republiki Górskiego Karabachu. W biurze byliśmy na kilka minut przed zamknięciem. W głosie młodych urzędniczek rozczarowanie. Ciche pytanie po angielsku: „Czemu przyszliście tak późno?”. Ale taki był tylko początek. Nasza sprawa została załatwiona profesjonalnie i uprzejmie - wizy do odbioru następnego dnia po południu. Ale że następnego dnia mieliśmy jechać do Eczmiadzyna, postanowiliśmy, że do ambasady pojedziemy tuż przed wyruszeniem do Karabachu.

            W środę 08.08.2012 r. o godzinie 10:00 (UTC +5) ściskamy dłoń Asenowi – niezbyt wyględnemu facetowi po pięćdziesiątce. Raczej zabijace, niż taksówkarzowi. Od tej chwili, przez najbliższe kilka godzin, nasz los będzie spoczywał w jego rękach. Japońskie Mitsubishi Grandis (kierownica po prawej stronie!) to spory samochód – 7 osób podróżuje nim komfortowo. Nas jest szóstka. Ale są też plecaki. Po sprawdzeniu kilku konfiguracji, w końcu znajdujemy najlepszą i upychamy się do środka. Pierwszy przystanek już po dwudziestu minutach. Dwie osoby odbierają wizy z ambasady, reszta rozprostowuje kości.

            Do Karabachu jedziemy drogą M-2 (Erywań – Goris) a dalej M-12 (Goris – Stepanakert). Na Równinie Ararackiej rozgrzane powietrze tańczy nad spaloną ziemią. Jest 36° C. Kiedy jednak wjeżdżamy w góry i na pustych serpentynach bierzemy zakręt za zakrętem, wszystko się zmienia. Pokładowy termometr wskazuje nawet 23° C!

            Do granicy Armenii i Republiki Górskiego Karabachu dojeżdżamy o 16. Kontrola graniczna trwa zaledwie kilka minut. Nazwiska w paszportach zgadzają się z tymi na wizach. Można jechać dalej. Chwilę później dostajemy SMSy od operatorów naszych sieci komórkowych: witaj w Azerbejdżanie...

            ***

            Republika Górskiego Karabachu to maleńkie państwo zagubione wśród dzikich i niedostępnych gór Małego Kaukazu. De jure jest częścią Azerbejdżanu, de facto Azerowie nie mają nad tymi terenami żadnej kontroli. Granicę wyznacza linia frontu, ustalona w wyniku działań wojennych sprzed 18 lat.

            Historia Karabachu jest długa i pełna tajemnic. Według legendy było to jedno z pierwszych miejsc jakie zasiedlili potomkowie Noego. Dowodów, że było inaczej – brak; dane historyczne są bardzo skąpe. Ormianie wskazują, że na ziemiach tych kwitła w eneolicie i wczesnej epoce brązu kultura kuro-arakska. Kura i Araks, to dwie wielkie kaukaskie rzeki. Nazwa drugiej z nich ma się podobno wywodzić od Arasta, wnuka Haika (praprawnuka Noego), który jest mitycznym założycielem narodu Ormiańskiego. Naukowcy nie pozwalają sobie na tak śmiałe twierdzenia. Pośród wielu hipotez najpopularniejsza z nich głosi, że współcześni Ormianie są mieszanką wielu ludów, w większości nie-indoeuropejskich, z indoeuropejskimi Armenami, od których przejęli język.
                         
            Dzieje Armenii pełne są subtelnych przejść, pozornie niewinnych utożsamień. Elementy mityczne nieraz wspierają tam trzeźwy historyczny wywód. Często trudno zrozumieć te zależności. Dokąd właściwie dziś jedziemy? Do Karabachu, do Górskiego Karabachu, do Republiki Górskiego Karabachu, a może do Arcachu, jak określa się te tereny w Armenii? Okazuje się, że każda z tych nazw znaczy co innego, odnosi się do innych wydarzeń historycznych i innych terytoriów...

środa, 3 października 2012

Zstąpienie Jednorodzonego



    Mój pielgrzymi szlak skierował mnie do Armenii, by chwalić Boga za światło Ewangelii, które, siedemnaście wieków temu, rozpowszechniło się na tej ziemi z tego miejsca, gdzie św. Grzegorz Oświeciciel otrzymał niebieskie widzenie Bożego Syna pod postacią światła.

Papież Jan Paweł II podczas wizyty modlitewnej w Katedrze Apostolskiej w Eczmiadzynie. 25 IX 2001 r.



Zstąpienie Jednorodzonego
           
            20 kilometrów na zachód od Erywania znajduje się miejsce, w którym teraźniejszość ustępuje miejsca przeszłości. Odwiedzamy jeden z najstarszych na świecie chrześcijańskich kompleksów katedralnych, siedzibę Jego Świątobliwości Najwyższego Patriarchy i Katolikosa Wszystkich Ormian Świętego Apostolskiego Katolickiego Kościoła Ormiańskiego.

            Ormianie uwielbiają swoją historię. Doskonale wiedzą, że jest wyjątkowa, i że tylko kilka współcześnie żyjących narodów może się z nimi pod tym względem równać. Jest jednak wydarzenie, które szczególnie wbija w dumę każdego Ormianina. Wydarzenie, które ostatecznie potwierdza wyższość Armenii:
           
            w 301 r. n.e. Armenia, jako pierwsze państwo na świecie, przyjęła chrześcijaństwo.
           
        7 sierpnia 2012 r., przed bramą kompleksu katedralnego w Eczmiadzynie, rozpoczynamy podróż do tamtych czasów.

            ***

            Chrześcijaństwo dotarło do Armenii już w drugiej połowie I w. n.e. Według tradycji Ewangelię mieli tu głosić apostołowie Bartłomiej i Juda Tadeusz. Jak chce legenda św. Bartłomiej Apostoł nawrócił Polymiusa, brata ówczesnego króla Armenii, Astyagesa, za co rozwścieczony władca kazał pojmać Bartłomieja, obedrzeć go żywcem skóry, a następnie ukrzyżować głową w dół. Ormiańska ziemia przyjęła krew Apostoła. Poświadczone przez rzymskich kronikarzy prześladowania chrześcijan w 110, 230, 287 r. n.e. są tego wymownym dowodem – ziarno nowej religii zostało zasiane i wzrastało.

            Około roku 287 na dwór króla Tiridatesa III przybył św. Grzegorz Oświeciciel, jedna z największych i najważniejszych postaci w historii Armenii. Grzegorz urodził się około 250 r. n.e. w arystokratycznej, książęcej rodzinie. Dzieciństwo miał jednak dalekie od dworskiej sielanki. Jego ojciec podstępnie zamordował ówczesnego króla Armenii Chosrowa, a sam zginął podczas ucieczki. Gniew szlachty i wojska zwróciła się teraz przeciwko jego jedynemu potomkowi – Grzegorzowi. Ten jednak uniknął śmierci, uratowany ponoć przez swoje niańki. Wraz z nimi przeniósł się do Kapadocji, przyjął chrzest i zyskał wykształcenie. Po objęciu tronu przez Tiridatesa III postanowił odkupić winy ojca i powrócił do Armenii.
            Niestety, nie udało mu się zrealizować swego zamiaru – niedługo po przybyciu został uwięziony. Jak głosi legenda, podczas pogańskich obrzędów Tiridates polecił Grzegorzowi złożenie wieńca u stóp bogini płodności. Gdy ten odmówił, stało się jasne, że jest chrześcijaninem. Król rozkazał wtrącić go za to do lochu w Chor Wirap. Inna wersja tej historii sugeruje, że uwięzienie miało wymiar raczej emocjonalny niż religijny. Tiridates pragnął zemsty – był synem króla, którego zamordował ojciec Grzegorza. Polecenie władcy zostało natychmiast wykonane. Grzegorz został wtrącony do dusznego lochu wydrążonego w skale. Pozostawiono go na powolną i okrutną śmierć – więzień nie dostawał nic do jedzenia. Wydarzyło się jednak coś, czego nie mogli przewidzieć oprawcy. Oto miejscowa wieśniaczka otrzymała we śnie polecenie, by do małego otworu w skale wrzucać codziennie bochenek chleba. Tak Grzegorz przeżył 13 lat. Zapomniał o nim Tiridates, ale nie zapomniał Bóg.
           
            Według tradycji, w 301 roku do Armenii przybyło 35 słynących urodą chrześcijańskich dziewic. Tiridates zachęcony opowieściami zapragnął poślubić jedną z nich – Rypsymę. Ta jednak odmówiła mu, twierdząc, że należy tylko do Chrystusa. Rozwścieczony król wpadł w szał – rozkazał odciąć Rypsymie język, rozpruć brzuch i oślepić. To jednak nie zaspokoiło jego żądzy zemsty, po śmierci jej ciało poćwiartowano i rzucono na pożarcie dzikim zwierzętom. Podobny los spotkał towarzyszki Rypsymy. Wkrótce potem żołnierze biorący udział w egzekucji zostali opętani przez diabła – zachowywali się jak zwierzęta, biegali w obłąkaniu po lesie, warczeli na siebie i darli ubrania. Tiridates za swe czyny został zmieniony w dzika.

            Tak mówi legenda. Ale w opowieściach mitycznych fakty stanowią jedynie luźne tło dla opisywanych wydarzeń. W rzeczywistości Rypsyma została zamordowana w 290 roku, co przesuwałoby szaleństwo Tiridatesa o 10 lat wstecz. W tym czasie Imperium Rzymskie pod rządami Dioklecjana toczyło wojnę z Persją. Armenia brała w tej wojnie udział, a Tiridates był wodzem wojsk swojego państwa. Czy mógłby pod postacią dzika prowadzić żołnierzy do walki? Niewątpliwe szaleństwo króla, na które cierpiał w 301 r. bywa tłumaczone w sposób zdecydowanie bardziej przyrodzony. Po zwycięskiej wojnie podpisano w 299 r. pokój, na mocy którego Armenia stawała się rzymskim protektoratem, czyli de facto strefą buforową przed kolejnym atakiem Persów. Tiridates czuł się rozgoryczony i zdradzony przez Rzymian. Z tego powodu wkrótce postradał zmysły. Potrzebny był ktoś, kto uzdrowiłby króla.

            Wtedy też przypomniano sobie o Grzegorzu... Siostra Tiridatesa kilkukrotnie miała sen, w którym niezwykły głos przekonywał ją, że Grzegorz jeszcze żyje i że tylko on może wyleczyć króla.
            Sprowadzono go więc natychmiast do Vagharshapat, stolicy królestwa. Grzegorz zgromadził tam cały dwór i przez 65 dni nauczał tajemnic wiary – począwszy od stworzenia świata, aż po ofiarę Chrystusa. Gdy po tym czasie Tiridates wciąż jeszcze był we władaniu demonów, Grzegorz opowiedział mu widzenie, które miał podczas snu.
            Ukazał mu się Chrystus zstępujący z nieba ze złotym młotem w ręku. Towarzyszyły mu anioły, powietrze przepełniony było światłem, a miasto otaczały fantastyczne zjawiska przyrody. Zstępujący zatrzymał się obok królewskiego pałacu i z całej siły uderzył młotem w ziemię w miejscu, nad którym unosił się świetlany krzyż. Cios był potężny, jego dźwięk dotarł do najgłębszych czeluści piekieł, jego moc wyrównała ziemię aż po horyzont. Następnie Chrystus zlecił zbudowanie w tym miejscu kościoła.
            Grzegorz przekonał Tiridatesa, że wzniesienie świątyni będzie ostatecznym odpokutowaniem za zamordowanie Rypsymy i jej towarzyszek. Król zgodził się i wyposażył Grzegorza we wszelkie potrzebne środki. W tej samej chwili został uleczony. Natychmiast też, wraz z całym dworem, przyjął chrzest. Armenia stała się pierwszym państwem, które przyjęło chrześcijaństwo, a bazylika, która została wtedy zbudowana była najstarszą ufundowaną przez państwo świątynią chrześcijańską na świecie. Z wdzięczności Bogu Grzegorz nazwał miasto, w którym doszło do uzdrowienia, „Eczmiadzyn”, co tłumaczy się jako „miejsce, gdzie zstąpił Jednorodzony”.

            ***

            Stoimy przed eczmiadzyńską katedrą w 1711 lat po tamtych wydarzeniach. Wiele się tu od czasów Tiridatesa i Grzegorza zmieniło. Ukończona w 303 roku bazylika została rozebrana w 480 roku, a na jej miejscu, na planie krzyża, wzniesiono drewniany kościół. Blisko 140 lat później zastąpiono go kościołem kamiennym, który zyskał kształt zbliżony do tego, jaki właśnie widzimy. Eczmiadzyn stawał się coraz ważniejszym ośrodkiem kultury – to tam zmarł w 440 r. Mesrop Masztoc, twórca ormiańskiego alfabetu. To tam planowano utworzenie czegoś na kształt biblioteki narodowej, gdzie przechowywane byłyby najcenniejsze manuskrypty zgromadzone w ormiańskich klasztorach. Niestety, w X w. miasto ucierpiało wskutek licznych najazdów tak poważnie, że w 1058 r. patriarchat ormiańskiego kościoła, na blisko 400 lat został przeniesiony do Cylicji. W 1441 roku rozpoczęła się w Eczmiadzynie, trwająca do dziś, tak zwana, Druga Era – ponownie został on siedzibą katolikosa. Od tego czasu rozrastało się otoczenie katedry – wnoszono kolejne świątynie, baptysterium, seminarium duchowne, w końcu nową siedzibę Katolikosa i dom dla pielgrzymów. Dziś, jak przed wiekami, Eczmiadzyn jest duchową stolicą Ormian. Ormiańskim Watykanem, jak się często u nas mówi.

         W końcu teraźniejszość zaczęła się o nas upominać. W restauracji położonej na terenie kompleksu urządziliśmy sobie naszą pierwszą kulinarną ucztę w Armenii. Na stole pojawiły się wędzone warzywa, krem kurkowy, dolma, kebaby i oczywiście obowiązkowe chinkali.
            Nad katedrą zachodziło już słońce, przyszedł więc czas na szukanie noclegu. To miała być nasza pierwsza noc w namiocie – zapytaliśmy o odpowiednie miejsce pewnego młodego duchownego. Okazało się, że trafiliśmy na opiekuna młodzieży szykującej się do wstąpienia do seminarium. Już po chwili grupa 15-letnich chłopców, z obietnicą, że będzie nam dobrze, prowadziła nas w nieznane.
            Dotarliśmy w końcu do parku, w którym zorganizowane było niewielkie wesołe miasteczko. Co ciekawe, wciąż byliśmy na terenie należącym do Kościoła. Chłopcy okazali się niezwykle pomocni. Koniecznie chcieli asystować nam przy rozstawianiu namiotów i w swojej gorliwości powyginali szpilki, wciskając je na siłę w twardą ziemię. Kiedy obozowisko było gotowe postanowili wraz ze stróżem terenu zapewnić nam nieco rozrywki – tak znaleźliśmy się przy wejściu na, nomen omen, diabelski młyn. Rozsiedliśmy się wygodnie w kabinach i po chwili koło ruszyło, jednak po wykonaliśmy około 1/3 obrotu mechanizm się zatrzymał. „No cóż – myśleliśmy sobie – jeśli w tym momencie jesteśmy okradani, to jest to chyba jeden z bardziej pomysłowych podstępów, jaki kiedykolwiek wymyślili złodzieje”. Fantazjom nie było końca. Z góry obserwowaliśmy jak zdenerwowany stróż najpierw bezskutecznie majstruje przy panelu sterującym, a potem znika gdzieś wśród alejek parku. Wyniesieni ponad ciemne już drzewa oglądaliśmy panoramę okolic. Z oddali czuć było powiew burzy. Na horyzoncie błękitne pioruny co kilka sekund przecinały powietrze. Wiatr się wzmagał, a nasze małe kabiny kołysały się coraz bardziej.
            Po kilku minutach zjawił się stróż w towarzystwie innego mężczyzny. Kolejna nieudana próba uruchomienia diabelskiego młyna, spowodowała, że coraz mniej było nam do śmiechu w tym wesołym miasteczku. Minęło jeszcze kilka minut i wreszcie koło ruszyło. Najpierw zjechaliśmy na dół, by wysadzić dwóch uwięzionych razem z nami chłopców. Następnie zaczęliśmy się nieoczekiwanie unosić w górę. Tym razem mechanizm zatrzymały nasze głośne protesty... chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się na ziemi.
            Zakłopotany stróż zaproponował nam skorzystanie z innych, mniej emocjonujących atrakcji miasteczka. Przesiadka z diabelskiego młyna do mini-ciuchci była strzałem w dziesiątkę – natychmiast wrócił nam wesoły nastrój. Cała przygoda trochę nas jednak zmęczyła. Bardzo wylewnie podziękowaliśmy stróżowi za wszystko, zwłaszcza za ściągnięcie nas z góry, i wróciliśmy do namiotów.


            Przed snem chłopcy zapewnili nas kilkanaście razy, że będą czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Nie oszukiwali. Każde nocne wyjście do toalety kończyło się potężnym strumieniem światła skierowanym w stronę tego, kto właśnie szukał intymności.

            Nazajutrz złożyliśmy namioty, pożegnaliśmy się z naszymi dzielnymi opiekunami i poszliśmy na przystanek autobusów jadących do Erywania. Przed nami był bardzo długi dzień – rozpoczynaliśmy podróż do Republiki Górskiego Karabachu...

poniedziałek, 1 października 2012

Orient express



Orient Express


            Centrum Warszawy, maj 2012 r. Na ogromnym billboardzie kolaż zdjęć: piękny krajobraz, uśmiechnięta dziewczyna, kieliszek czerwonego wina… pod zdjęciami napis: „Odkryj Gruzję”. Wyzwanie, którego nie podjęliśmy...

            Jak to się stało, że nie zostaliśmy w Gruzji dłużej? Po pierwsze, nigdy nie mieliśmy takiego planu. Od początku naszym celem była Armenia, a ściślej, jeden z plenerów Podróży Pana Kleksa – wioska Garni. Po drugie, nawet kiedy pojawił się pomysł poświęcenia kilku dni na Gruzję, szybko znalazły się argumenty przeciwne. Pierwszym z nich była popularność tego kraju – jakoś zbyt modnie jest być w Gruzji… Oczywiście, Armenia nie jest żadną terram incognitam współczesnego świata. Turystów w niej na pęczki, atrakcji co nie miara… ale to jednak co innego – mówiłem sobie. Poważniejszym argumentem był ograniczony czas, jakim dysponowaliśmy – trzy tygodnie na dwa kraje, to wcale nie tak dużo. I wreszcie – choć był to głos marginesowy – sądziliśmy, że trudno nam będzie przyswoić wrażenia z dwóch państw, gdzie i język, i kultura są odmienne. Żadne z nas nie przeczuwało wtedy jednak, że kraje tak bliskie mogą być jednocześnie tak dalekie…

***

            Główny dworzec kolejowy w Tbilisi mieści się w wielkim gmachu pochodzącym, jak się zdaje, z epoki Breżniewa. Dzisiaj, gdy w rozkładzie jazdy próżno szukać pociągów do oddalonej o 2000 km stolicy Imperium, budynek w większości wypełnia nowoczesne centrum handlowe z bankami i restauracjami. Kasy biletowe zajmują jedynie niewielką przestrzeń na drugim piętrze.

            Nocny pociąg relacji Batumi – Tbilisi – Erywań, którym jechaliśmy, okazał się trzymać wysoki, poradziecki standard. Jak zwykle do plackartnego kupiliśmy piwa i przekąski, przeżywając przy tej okazji niewielkie zdziwienie. Ormianie (wracający z nad Morza Czarnego) byli bardzo wstrzemięźliwi jeśli chodzi o spożycie – spodziewaliśmy się suto zastawionych stołów i choćby drobnej imprezy, a tu nic... Jak się później okazało w całej Armenii raczej nie pije się alkoholu w miejscach publicznych. Przed odjazdem obliczyliśmy ile butelek piwa potrzebujemy, by dojechać do granicy w dobrym nastroju i, co warto odnotować, udało nam się właściwie oszacować ich liczbę. W końcu kontrola paszportów – szybka ze strony gruzińskiej, nieprzyjemna po stronie armeńskiej. Noc i sen.

            Budzimy się tuż po wschodzie Słońca. Krajobraz za oknem dziwny, niepodobny do niczego. Piaszczysta równina usłana żółtawo-pomarańczowymi kamieniami.

            Te kamienie, to tuf – skała pochodzenia wulkanicznego. Armenia, jej historia i dorobek, składają się z dwóch pierwiastków: tufu i tego, co potrafili zrobić w nim Ormianie. Budki z piwem, siedziby ministerstw, olśniewające monastyry i wymyślne chaczkary – wszystko zbudowane jest z tufu. Tuf zaświadcza o symbolicznej spójności kultury Ormian. Hayastan, czyli ormiańska nazwa Armenii wywodzi się, jak chcą niektórzy, od imienia biblijnego Haika, prawnuka Noego. Noe to Arka, a Arka to Ararat. Ararat to święta góra Ormian, ale również wygasły wulkan. A tuf to skała wulkaniczna. Choćby nikt o tym nie mówił, kamienie potwierdzać będą starożytność Wybranego Narodu Ormiańskiego.

***

            Do Erywania dojeżdżamy po siódmej rano. Nie mamy wrażenia, że znaleźliśmy się w stolicy ponad trzymilionowego państwa. Bocznice kolejowe i fabryczne zabudowania obrzeży…
- To tutaj?
- Tak, wysiadamy…
- Na pewno?
            Główny Dworzec Kolejowy w Erywanie. Zgiełk wywołany przyjazdem pociągu szybko opada i już za chwilę zostajemy sami w ciszy śpiącego miasta. Tradycyjna architektura dworca (wykonanego, ma się rozumieć, z tufu) oraz rosnące przed nim palmy zdają się podpowiadać: jesteście już bardzo blisko Bliskiego Wschodu.

            Po pobycie w Tbilisi mieliśmy wrażenie, że Gruzini aż do przesady dbają o swój wizerunek i gotowi obrazić się śmiertelnie, gdy nie uzna się ich za Europejczyków. Z Ormianami okazało się być zupełnie inaczej – dla nich nie liczą się takie określenia, jak „europejski”, „azjatycki”, „zachodni”, czy „wschodni”. Dla nich wartością samą w sobie jest Armenia, to ona jest punktem odniesienia. Bo przecież Ormianie są wszędzie – jak głosi tekst popularnej popowej piosenki – w Australii, Ameryce, Iranie, Turcji, Rosji… na wschodzie i na zachodzie. Ich ojczyzną jest małe kaukaskie państwo, do którego prowadzą setki dróg, oplatających cały świat gęstą pajęczyną – to stąd się wyrusza i tu się wraca...

            Erywań, jak zresztą cały kraj, którego jest stolicą, zrobił na nas wrażenie pogranicza, wielkiego styku kultur. Ma to swoje oficjalne potwierdzenie: do Armenii drogą lądową można dostać się tylko z dwóch krajów – Gruzji i Iranu. Inne różnice, które mieliśmy okazję obserwować obejmują najróżniejsze dziedziny życia. W kuchni ormiańskiej obok chinkali (pierożków należących również do gruzińskiej tradycji gastronomicznej), odnajdujemy kebaby i dania z baraniny, charakterystyczne dla kuchni tureckiej. Gdy obserwujemy stosunek Ormian do kobiet zdaje się, że bliżej mu do islamu, niż chrześcijaństwa. Wreszcie muzyka, obecna w każdym samochodzie... nietrudno usłyszeć w niej wpływy niedalekiej Persji. Wrażenia dopełnia klimat i krajobraz. Spalona słońcem, pomarańczowa pustynia skalna równiny Ararackiej, tylko w nielicznych miejcach ustępuje pola zieleni.

Plan Republiki. Centrum Erywania.
            Wędrujemy po Erywaniu cały, calutki dzień. Przez zabytkowe centrum i wielkie schody, kierujemy się na północ, do ambasady Republiki Górskiego Karabachu, by złożyć wniosek wizowy. Erywań jest miastem zupełnie innym niż Tbilisi. O jego odmienności świadczy, przede wszystkim, wspomniany wyżej, tuf, który nadaje miastu charakterystyczną barwę. Próżno tu również szukać nowoczesności… jeśli powstają nowe budynki, to w większości budowane są zgodnie z wytycznymi ormiańskiej architektury. Nawet tak skuteczny wróg tradycji, jak socrealizm święcił tu ograniczone triumfy. Armenia pozostała wierna samej sobie. Nie imponuje jej ani błysk szkła ani lekkość stali.

            Erywań ma jeszcze coś, co budzi powszechny zachwyt. Z wyżej położonych dzielnic miasta można dostrzec olbrzymi, wspaniały masyw Araratu. Góra najlepiej widoczna jest zimą oraz wczesną wiosną – w lato wyróżnia się jedynie śnieżną czapą leżącą na samym wierzchołku. Gdy nie wie się gdzie należy patrzeć, łatwo uznać, że to tylko chmura, bowiem zarysu zboczy nie widać. Kilku turystów, z którymi mieszkaliśmy w hostelu umawiało się na wczesnoporanne oglądanie Góry. Udało im się wstać o odpowiedniej porze, ale nie wrócili z tej wycieczki zadowoleni - „słaba widoczność”, to była cała ich opowieść.
Panorama miasta. Po prawej stronie ledwo widoczny Ararat.

            Do Erywania wracaliśmy często. Nie raz przejeżdżaliśmy miasto wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu dworca, lub przystanku, z którego mieliśmy wyruszyć w kolejne rejony Armenii. Pierwszym celem naszej podróży był Eczmiadzyn, któremu poświęcony będzie następny odcinek bloga...


Gruziński sen



Gruziński sen

            3:50, czwarty sierpnia, rok 2012. Samolot LOT-u ląduje na lotnisku w Tbilisi. Rozpoczyna się nasza 22-dniowa podróż, podczas której – jak się okaże – pokonamy ponad 2000 kilometrów po drogach i bezdrożach Armenii i Górskiego Karabachu. Dwa pierwsze dni spędzimy w stolicy Gruzji.

            Samo lotnisko – nasza brama do Gruzji – jest czyste, ładne i nowoczesne. Trudno to zresztą przeoczyć, bilbordy przypominają ze wszystkich stron:  „Tbilisi – the city that loves You”, „We are here to make you feel comfortable”, „Tbililisi Airport – Award of Best Airport in Eastern Europe”. Kimkolwiek jesteś, jesteś w Tbilisi - stolicy nowoczesnego, europejskiego kraju. Nie możesz mieć żadnych wątpliwości.
            Przylecieliśmy zbyt późno, by jechać do hostelu. Od początku byliśmy przygotowani na nocleg na twardych marmurowych płytach, tymczasem przyszło nam rozłożyć karimaty na sztucznej trawie, pod sztucznymi drzewkami, w sztucznym skwerku, będącym dekoracją lotniska.
           
            Tbilisi jest wizytówką współczesnej Gruzji. Robi się tu wszystko, żeby przyjezdni widzieli jak nowoczesne, jak europejskie (i światowe!) jest miasto i państwo, do którego trafili. Prestiżową przynależność do klubu krajów wysokorozwiniętych, podkreśla się tu na różne, często zabawne sposoby. Przede wszystkim: sojusznicy! Kiedy nazajutrz jechaliśmy do centrum miasta pustawą marszrutką, skręcając z ulicy Lecha Kaczyńskiego w aleję Georga W. Busha, zobaczyliśmy, że poza zwyczajową tabliczką, początek nowej drogi obwieszcza malowidło: na murze przedstawiono postać 43. prezydenta Stanów Zjednoczonych w teksańskim kapeluszu. Do tego flagi... mnóstwo flag Unii Europejskiej.
            Prawdziwego oszołomienia dostarcza jednak dopiero spacer po nocnym Tbilisi. Spacer – dodajmy – po ściśle wyznaczonym szlaku, gdyż każde zbłądzenie może skończyć się nagłym wybudzeniem z gruzińskiego snu. Dzielnica turystyczna jest skąpana w sztucznym świetle ledowych lampek: podświetlona jest każda ławka, kamień, dom a nawet niektóre samochody. Powstający właśnie Park Europejski jest kulminacją architektonicznych marzeń władz miasta – zdobią go dziwaczne szklane bryły, kolorowe fontanny, wymyślnie ułożone chodniki – okolica ta przywodzi na myśl lizbońską dzielnicę Orientes, choć wygląda raczej jak jej nieudany krewny.
            Po pulsującym światłem, szklanym moście – ze względu na kształt nazywanym przez miejscowych „podpaską” – przechodzimy do Starego Miasta, gdzie wśród malowniczych zaułków, w ciasnych uliczkach wypełnionych kawiarniami można odpocząć od krzyczącej nowoczesności. I tu jednak nie brak rozczarowań. Wystarczy, w turystycznej naiwności, opuścić na chwilę cukierkową aurę tętniącej muzyką uliczki, by znaleźć się na nieoznaczonym, nieoświetlonym gruzowisku przeoranym dziurami, będącym kiedyś boczną drogą dochodzącą do zostawionego za plecami raju.
            Wracamy na drugi brzeg Kury, by dostać się do kolejki linowej jadącej na wzgórze, na którym znajduje się Twierdza Narikala. Stamtąd nie widać żadnych niedoskonałości – w oddali tysiącem świateł skrzy się Pałac Prezydencki, dalej ogromny Sobór Trójcy Świętej, poniżej biały dywan Parku Europejskiego. W końcu, wśród tych świateł – przychodzi olśnienie! Jesteśmy w gigantycznym wesołym miasteczku, wyśnionym, wymarzonym obrazie Gruzji, jaki noszą w sobie jej obywatele. Te światła, te flagi, te hasła, to uporczywe przekonywanie samych siebie, że jesteśmy już tam, gdzie dopiero chcemy być.

            Hostel, w którym mieszkaliśmy nie znajdował się w dzielnicy reprezentacyjnej, dzięki czemu mieliśmy szansę poznać Tbilisi dalekie od stalowo-szklanej nowoczesności. Avlabari, bo tak się nazywała nasza dzielnica, to drugie, mniej turystyczne oblicze miasta. Brudne knajpki, sklepy z wybitymi szybami zaklejonymi taśmą samoprzylepną, spory bazar z warzywami i owocami, wąskie uliczki, na które wylewa się pomyje... Brzydko, ale jakoś prawdziwie.
            W to towarzystwo wkomponowano, wzniesiony w latach 1995-2002, Sobór Trójcy Świętej. Budowla ta jest trzecią co do wielkości świątynią prawosławną na świecie. I choć jest olbrzymia, to jej okolice sugerują, że odwiedzają ją jedynie turyści, którzy zresztą i tak nie znajdą w niej nic ciekawego.

            Gruziński sen jest twardy i niewrażliwy nawet na poważne dysonanse. Spacerując po mieście odwiedzamy okolice dworca kolejowego oraz stadionu Dynama. Trafiamy na głośny i pogrążony w chaosie bazar, gdzie przyjezdni z pobliskich wsi sprzedają świeżo zebrane jabłka, brzoskwinie, jagody (co się tylko da!) prosto z wiader. Wszystko to na tle gruzów, luźno leżących desek, sypiących się tynków i budek telefonicznych pozbawionych słuchawek. Okolice stadionu, to już większy porządek – ulica sklepów sportowych, ulica telefonów komórkowych, ulica sukni ślubnych. Czy naprawdę trzeba znaleźć swoją niszę na rynku, jak głoszą nasi (zachodni) eksperci? Porządek sklepów zakłócał niestety ogarniający jednocześnie wszystko – budynki, chodniki i ulice – remont. Znowu deski i gruzy, tym razem  zwiastujące jakiś przyszły ład. Na razie jednak do sklepu należy wchodzić uważając, by nie uderzyć głową w potężną stalową belkę, lub nie nadepnąć na świeżo wylaną betonową posadzkę.

            Tbilisi to miasto, którego trzeba się długo uczyć, by je zrozumieć i pokochać. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że współcześni Gruzini ambicją i architektonicznymi fantazjami skutecznie szpecą swą stolicę. Dawno temu, w XIX wieku, pod rządami księcia Michaiła Woroncowa, Tbilisi (ówczesny Tyflis) zalała fala architektury rosyjskiej. Tak powstała dzisiejsza chluba miasta – aleja Rustaweli i jej okolice. W XXI wieku rozwój Tbilisi znaczą świecące, stalowo-szklane bryły. Czy mają one szansę powtórzyć sukces swoich rosyjskich poprzedników? A może staną się smutnymi pomnikami minionych czasów, jak brzydkie prostopadłościany z czasów radzieckich, które trzeba będzie po cichu demontować? Jedno jest pewne: znacznie utrudniają one kontakt z Miastem. Takim Miastem, jakie chcielibyśmy poznać.