poniedziałek, 1 października 2012

Orient express



Orient Express


            Centrum Warszawy, maj 2012 r. Na ogromnym billboardzie kolaż zdjęć: piękny krajobraz, uśmiechnięta dziewczyna, kieliszek czerwonego wina… pod zdjęciami napis: „Odkryj Gruzję”. Wyzwanie, którego nie podjęliśmy...

            Jak to się stało, że nie zostaliśmy w Gruzji dłużej? Po pierwsze, nigdy nie mieliśmy takiego planu. Od początku naszym celem była Armenia, a ściślej, jeden z plenerów Podróży Pana Kleksa – wioska Garni. Po drugie, nawet kiedy pojawił się pomysł poświęcenia kilku dni na Gruzję, szybko znalazły się argumenty przeciwne. Pierwszym z nich była popularność tego kraju – jakoś zbyt modnie jest być w Gruzji… Oczywiście, Armenia nie jest żadną terram incognitam współczesnego świata. Turystów w niej na pęczki, atrakcji co nie miara… ale to jednak co innego – mówiłem sobie. Poważniejszym argumentem był ograniczony czas, jakim dysponowaliśmy – trzy tygodnie na dwa kraje, to wcale nie tak dużo. I wreszcie – choć był to głos marginesowy – sądziliśmy, że trudno nam będzie przyswoić wrażenia z dwóch państw, gdzie i język, i kultura są odmienne. Żadne z nas nie przeczuwało wtedy jednak, że kraje tak bliskie mogą być jednocześnie tak dalekie…

***

            Główny dworzec kolejowy w Tbilisi mieści się w wielkim gmachu pochodzącym, jak się zdaje, z epoki Breżniewa. Dzisiaj, gdy w rozkładzie jazdy próżno szukać pociągów do oddalonej o 2000 km stolicy Imperium, budynek w większości wypełnia nowoczesne centrum handlowe z bankami i restauracjami. Kasy biletowe zajmują jedynie niewielką przestrzeń na drugim piętrze.

            Nocny pociąg relacji Batumi – Tbilisi – Erywań, którym jechaliśmy, okazał się trzymać wysoki, poradziecki standard. Jak zwykle do plackartnego kupiliśmy piwa i przekąski, przeżywając przy tej okazji niewielkie zdziwienie. Ormianie (wracający z nad Morza Czarnego) byli bardzo wstrzemięźliwi jeśli chodzi o spożycie – spodziewaliśmy się suto zastawionych stołów i choćby drobnej imprezy, a tu nic... Jak się później okazało w całej Armenii raczej nie pije się alkoholu w miejscach publicznych. Przed odjazdem obliczyliśmy ile butelek piwa potrzebujemy, by dojechać do granicy w dobrym nastroju i, co warto odnotować, udało nam się właściwie oszacować ich liczbę. W końcu kontrola paszportów – szybka ze strony gruzińskiej, nieprzyjemna po stronie armeńskiej. Noc i sen.

            Budzimy się tuż po wschodzie Słońca. Krajobraz za oknem dziwny, niepodobny do niczego. Piaszczysta równina usłana żółtawo-pomarańczowymi kamieniami.

            Te kamienie, to tuf – skała pochodzenia wulkanicznego. Armenia, jej historia i dorobek, składają się z dwóch pierwiastków: tufu i tego, co potrafili zrobić w nim Ormianie. Budki z piwem, siedziby ministerstw, olśniewające monastyry i wymyślne chaczkary – wszystko zbudowane jest z tufu. Tuf zaświadcza o symbolicznej spójności kultury Ormian. Hayastan, czyli ormiańska nazwa Armenii wywodzi się, jak chcą niektórzy, od imienia biblijnego Haika, prawnuka Noego. Noe to Arka, a Arka to Ararat. Ararat to święta góra Ormian, ale również wygasły wulkan. A tuf to skała wulkaniczna. Choćby nikt o tym nie mówił, kamienie potwierdzać będą starożytność Wybranego Narodu Ormiańskiego.

***

            Do Erywania dojeżdżamy po siódmej rano. Nie mamy wrażenia, że znaleźliśmy się w stolicy ponad trzymilionowego państwa. Bocznice kolejowe i fabryczne zabudowania obrzeży…
- To tutaj?
- Tak, wysiadamy…
- Na pewno?
            Główny Dworzec Kolejowy w Erywanie. Zgiełk wywołany przyjazdem pociągu szybko opada i już za chwilę zostajemy sami w ciszy śpiącego miasta. Tradycyjna architektura dworca (wykonanego, ma się rozumieć, z tufu) oraz rosnące przed nim palmy zdają się podpowiadać: jesteście już bardzo blisko Bliskiego Wschodu.

            Po pobycie w Tbilisi mieliśmy wrażenie, że Gruzini aż do przesady dbają o swój wizerunek i gotowi obrazić się śmiertelnie, gdy nie uzna się ich za Europejczyków. Z Ormianami okazało się być zupełnie inaczej – dla nich nie liczą się takie określenia, jak „europejski”, „azjatycki”, „zachodni”, czy „wschodni”. Dla nich wartością samą w sobie jest Armenia, to ona jest punktem odniesienia. Bo przecież Ormianie są wszędzie – jak głosi tekst popularnej popowej piosenki – w Australii, Ameryce, Iranie, Turcji, Rosji… na wschodzie i na zachodzie. Ich ojczyzną jest małe kaukaskie państwo, do którego prowadzą setki dróg, oplatających cały świat gęstą pajęczyną – to stąd się wyrusza i tu się wraca...

            Erywań, jak zresztą cały kraj, którego jest stolicą, zrobił na nas wrażenie pogranicza, wielkiego styku kultur. Ma to swoje oficjalne potwierdzenie: do Armenii drogą lądową można dostać się tylko z dwóch krajów – Gruzji i Iranu. Inne różnice, które mieliśmy okazję obserwować obejmują najróżniejsze dziedziny życia. W kuchni ormiańskiej obok chinkali (pierożków należących również do gruzińskiej tradycji gastronomicznej), odnajdujemy kebaby i dania z baraniny, charakterystyczne dla kuchni tureckiej. Gdy obserwujemy stosunek Ormian do kobiet zdaje się, że bliżej mu do islamu, niż chrześcijaństwa. Wreszcie muzyka, obecna w każdym samochodzie... nietrudno usłyszeć w niej wpływy niedalekiej Persji. Wrażenia dopełnia klimat i krajobraz. Spalona słońcem, pomarańczowa pustynia skalna równiny Ararackiej, tylko w nielicznych miejcach ustępuje pola zieleni.

Plan Republiki. Centrum Erywania.
            Wędrujemy po Erywaniu cały, calutki dzień. Przez zabytkowe centrum i wielkie schody, kierujemy się na północ, do ambasady Republiki Górskiego Karabachu, by złożyć wniosek wizowy. Erywań jest miastem zupełnie innym niż Tbilisi. O jego odmienności świadczy, przede wszystkim, wspomniany wyżej, tuf, który nadaje miastu charakterystyczną barwę. Próżno tu również szukać nowoczesności… jeśli powstają nowe budynki, to w większości budowane są zgodnie z wytycznymi ormiańskiej architektury. Nawet tak skuteczny wróg tradycji, jak socrealizm święcił tu ograniczone triumfy. Armenia pozostała wierna samej sobie. Nie imponuje jej ani błysk szkła ani lekkość stali.

            Erywań ma jeszcze coś, co budzi powszechny zachwyt. Z wyżej położonych dzielnic miasta można dostrzec olbrzymi, wspaniały masyw Araratu. Góra najlepiej widoczna jest zimą oraz wczesną wiosną – w lato wyróżnia się jedynie śnieżną czapą leżącą na samym wierzchołku. Gdy nie wie się gdzie należy patrzeć, łatwo uznać, że to tylko chmura, bowiem zarysu zboczy nie widać. Kilku turystów, z którymi mieszkaliśmy w hostelu umawiało się na wczesnoporanne oglądanie Góry. Udało im się wstać o odpowiedniej porze, ale nie wrócili z tej wycieczki zadowoleni - „słaba widoczność”, to była cała ich opowieść.
Panorama miasta. Po prawej stronie ledwo widoczny Ararat.

            Do Erywania wracaliśmy często. Nie raz przejeżdżaliśmy miasto wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu dworca, lub przystanku, z którego mieliśmy wyruszyć w kolejne rejony Armenii. Pierwszym celem naszej podróży był Eczmiadzyn, któremu poświęcony będzie następny odcinek bloga...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz