Orient Express
Jak
to się stało, że nie zostaliśmy w Gruzji dłużej? Po pierwsze, nigdy nie mieliśmy
takiego planu. Od początku naszym celem była Armenia, a ściślej, jeden z
plenerów Podróży Pana Kleksa – wioska Garni. Po drugie, nawet kiedy pojawił się
pomysł poświęcenia kilku dni na Gruzję, szybko znalazły się argumenty
przeciwne. Pierwszym z nich była popularność tego kraju – jakoś zbyt modnie
jest być w Gruzji… Oczywiście, Armenia nie jest żadną terram incognitam współczesnego świata. Turystów w niej na pęczki,
atrakcji co nie miara… ale to jednak co innego – mówiłem sobie. Poważniejszym
argumentem był ograniczony czas, jakim dysponowaliśmy – trzy tygodnie na dwa
kraje, to wcale nie tak dużo. I wreszcie – choć był to głos marginesowy – sądziliśmy,
że trudno nam będzie przyswoić wrażenia z dwóch państw, gdzie i język, i
kultura są odmienne. Żadne z nas nie przeczuwało wtedy jednak, że kraje tak
bliskie mogą być jednocześnie tak dalekie…
***
Główny
dworzec kolejowy w Tbilisi mieści się w wielkim gmachu pochodzącym, jak się zdaje,
z epoki Breżniewa. Dzisiaj, gdy w rozkładzie jazdy próżno szukać pociągów do
oddalonej o 2000 km stolicy Imperium, budynek w większości wypełnia nowoczesne
centrum handlowe z bankami i restauracjami. Kasy biletowe zajmują jedynie
niewielką przestrzeń na drugim piętrze.
Nocny
pociąg relacji Batumi – Tbilisi – Erywań, którym jechaliśmy, okazał się trzymać
wysoki, poradziecki standard. Jak zwykle do plackartnego kupiliśmy piwa i przekąski,
przeżywając przy tej okazji niewielkie zdziwienie. Ormianie (wracający z nad
Morza Czarnego) byli bardzo wstrzemięźliwi jeśli chodzi o spożycie –
spodziewaliśmy się suto zastawionych stołów i choćby drobnej imprezy, a tu
nic... Jak się później okazało w całej Armenii raczej nie pije się alkoholu w miejscach
publicznych. Przed odjazdem obliczyliśmy ile butelek piwa potrzebujemy, by
dojechać do granicy w dobrym nastroju i, co warto odnotować, udało nam się właściwie
oszacować ich liczbę. W końcu kontrola paszportów – szybka ze strony gruzińskiej,
nieprzyjemna po stronie armeńskiej. Noc i sen.
Budzimy
się tuż po wschodzie Słońca. Krajobraz za oknem dziwny, niepodobny do niczego. Piaszczysta
równina usłana żółtawo-pomarańczowymi kamieniami.
Te
kamienie, to tuf – skała pochodzenia wulkanicznego. Armenia, jej historia i
dorobek, składają się z dwóch pierwiastków: tufu i tego, co potrafili zrobić w
nim Ormianie. Budki z piwem, siedziby ministerstw, olśniewające monastyry i
wymyślne chaczkary – wszystko zbudowane jest z tufu. Tuf zaświadcza o
symbolicznej spójności kultury Ormian. Hayastan, czyli ormiańska nazwa Armenii
wywodzi się, jak chcą niektórzy, od imienia biblijnego Haika, prawnuka Noego.
Noe to Arka, a Arka to Ararat. Ararat to święta góra Ormian, ale również wygasły
wulkan. A tuf to skała wulkaniczna. Choćby nikt o tym nie mówił, kamienie
potwierdzać będą starożytność Wybranego Narodu Ormiańskiego.
***
Do
Erywania dojeżdżamy po siódmej rano. Nie mamy wrażenia, że znaleźliśmy się w stolicy ponad trzymilionowego państwa.
Bocznice kolejowe i fabryczne zabudowania obrzeży…
- To tutaj?
- Tak, wysiadamy…
- Na pewno?
Główny
Dworzec Kolejowy w Erywanie. Zgiełk wywołany przyjazdem pociągu szybko opada i
już za chwilę zostajemy sami w ciszy śpiącego miasta. Tradycyjna architektura
dworca (wykonanego, ma się rozumieć, z tufu) oraz rosnące przed nim palmy zdają
się podpowiadać: jesteście już bardzo blisko Bliskiego Wschodu.
Po
pobycie w Tbilisi mieliśmy wrażenie, że Gruzini aż do przesady dbają o swój
wizerunek i gotowi obrazić się śmiertelnie, gdy nie uzna się ich za
Europejczyków. Z Ormianami okazało się być zupełnie inaczej – dla nich nie liczą
się takie określenia, jak „europejski”, „azjatycki”, „zachodni”, czy „wschodni”.
Dla nich wartością samą w sobie jest Armenia, to ona jest punktem odniesienia.
Bo przecież Ormianie są wszędzie – jak głosi tekst popularnej popowej piosenki –
w Australii, Ameryce, Iranie, Turcji, Rosji… na wschodzie i na zachodzie. Ich
ojczyzną jest małe kaukaskie państwo, do którego prowadzą setki dróg, oplatających
cały świat gęstą pajęczyną – to stąd się wyrusza i tu się wraca...
Erywań,
jak zresztą cały kraj, którego jest stolicą, zrobił na nas wrażenie pogranicza, wielkiego styku kultur. Ma to
swoje oficjalne potwierdzenie: do Armenii drogą lądową można dostać się tylko z
dwóch krajów – Gruzji i Iranu. Inne różnice, które mieliśmy okazję obserwować obejmują
najróżniejsze dziedziny życia. W kuchni ormiańskiej obok chinkali (pierożków należących
również do gruzińskiej tradycji gastronomicznej), odnajdujemy kebaby i dania z baraniny,
charakterystyczne dla kuchni tureckiej. Gdy obserwujemy stosunek Ormian do
kobiet zdaje się, że bliżej mu do islamu, niż chrześcijaństwa. Wreszcie muzyka,
obecna w każdym samochodzie... nietrudno usłyszeć w niej wpływy niedalekiej
Persji. Wrażenia dopełnia klimat i krajobraz. Spalona słońcem, pomarańczowa
pustynia skalna równiny Ararackiej, tylko w nielicznych miejcach ustępuje pola
zieleni.
| Plan Republiki. Centrum Erywania. |
Wędrujemy
po Erywaniu cały, calutki dzień. Przez zabytkowe centrum i wielkie schody, kierujemy
się na północ, do ambasady Republiki Górskiego Karabachu, by złożyć wniosek
wizowy. Erywań jest miastem zupełnie innym niż Tbilisi. O jego odmienności świadczy,
przede wszystkim, wspomniany wyżej, tuf, który nadaje miastu charakterystyczną
barwę. Próżno tu również szukać nowoczesności… jeśli powstają nowe budynki, to
w większości budowane są zgodnie z wytycznymi ormiańskiej architektury. Nawet
tak skuteczny wróg tradycji, jak socrealizm święcił tu ograniczone triumfy.
Armenia pozostała wierna samej sobie. Nie imponuje jej ani błysk szkła ani lekkość
stali.
Erywań
ma jeszcze coś, co budzi powszechny zachwyt. Z wyżej położonych dzielnic miasta
można dostrzec olbrzymi, wspaniały masyw Araratu. Góra najlepiej widoczna jest
zimą oraz wczesną wiosną – w lato wyróżnia się jedynie śnieżną czapą leżącą na
samym wierzchołku. Gdy nie wie się gdzie należy patrzeć, łatwo uznać, że to
tylko chmura, bowiem zarysu zboczy nie widać. Kilku turystów, z którymi
mieszkaliśmy w hostelu umawiało się na wczesnoporanne oglądanie Góry. Udało im
się wstać o odpowiedniej porze, ale nie wrócili z tej wycieczki zadowoleni - „słaba
widoczność”, to była cała ich opowieść.
| Panorama miasta. Po prawej stronie ledwo widoczny Ararat. |
Do
Erywania wracaliśmy często. Nie raz przejeżdżaliśmy miasto wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu dworca, lub
przystanku, z którego mieliśmy wyruszyć w kolejne rejony Armenii. Pierwszym
celem naszej podróży był Eczmiadzyn, któremu poświęcony będzie następny odcinek
bloga...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz