poniedziałek, 1 października 2012

Gruziński sen



Gruziński sen

            3:50, czwarty sierpnia, rok 2012. Samolot LOT-u ląduje na lotnisku w Tbilisi. Rozpoczyna się nasza 22-dniowa podróż, podczas której – jak się okaże – pokonamy ponad 2000 kilometrów po drogach i bezdrożach Armenii i Górskiego Karabachu. Dwa pierwsze dni spędzimy w stolicy Gruzji.

            Samo lotnisko – nasza brama do Gruzji – jest czyste, ładne i nowoczesne. Trudno to zresztą przeoczyć, bilbordy przypominają ze wszystkich stron:  „Tbilisi – the city that loves You”, „We are here to make you feel comfortable”, „Tbililisi Airport – Award of Best Airport in Eastern Europe”. Kimkolwiek jesteś, jesteś w Tbilisi - stolicy nowoczesnego, europejskiego kraju. Nie możesz mieć żadnych wątpliwości.
            Przylecieliśmy zbyt późno, by jechać do hostelu. Od początku byliśmy przygotowani na nocleg na twardych marmurowych płytach, tymczasem przyszło nam rozłożyć karimaty na sztucznej trawie, pod sztucznymi drzewkami, w sztucznym skwerku, będącym dekoracją lotniska.
           
            Tbilisi jest wizytówką współczesnej Gruzji. Robi się tu wszystko, żeby przyjezdni widzieli jak nowoczesne, jak europejskie (i światowe!) jest miasto i państwo, do którego trafili. Prestiżową przynależność do klubu krajów wysokorozwiniętych, podkreśla się tu na różne, często zabawne sposoby. Przede wszystkim: sojusznicy! Kiedy nazajutrz jechaliśmy do centrum miasta pustawą marszrutką, skręcając z ulicy Lecha Kaczyńskiego w aleję Georga W. Busha, zobaczyliśmy, że poza zwyczajową tabliczką, początek nowej drogi obwieszcza malowidło: na murze przedstawiono postać 43. prezydenta Stanów Zjednoczonych w teksańskim kapeluszu. Do tego flagi... mnóstwo flag Unii Europejskiej.
            Prawdziwego oszołomienia dostarcza jednak dopiero spacer po nocnym Tbilisi. Spacer – dodajmy – po ściśle wyznaczonym szlaku, gdyż każde zbłądzenie może skończyć się nagłym wybudzeniem z gruzińskiego snu. Dzielnica turystyczna jest skąpana w sztucznym świetle ledowych lampek: podświetlona jest każda ławka, kamień, dom a nawet niektóre samochody. Powstający właśnie Park Europejski jest kulminacją architektonicznych marzeń władz miasta – zdobią go dziwaczne szklane bryły, kolorowe fontanny, wymyślnie ułożone chodniki – okolica ta przywodzi na myśl lizbońską dzielnicę Orientes, choć wygląda raczej jak jej nieudany krewny.
            Po pulsującym światłem, szklanym moście – ze względu na kształt nazywanym przez miejscowych „podpaską” – przechodzimy do Starego Miasta, gdzie wśród malowniczych zaułków, w ciasnych uliczkach wypełnionych kawiarniami można odpocząć od krzyczącej nowoczesności. I tu jednak nie brak rozczarowań. Wystarczy, w turystycznej naiwności, opuścić na chwilę cukierkową aurę tętniącej muzyką uliczki, by znaleźć się na nieoznaczonym, nieoświetlonym gruzowisku przeoranym dziurami, będącym kiedyś boczną drogą dochodzącą do zostawionego za plecami raju.
            Wracamy na drugi brzeg Kury, by dostać się do kolejki linowej jadącej na wzgórze, na którym znajduje się Twierdza Narikala. Stamtąd nie widać żadnych niedoskonałości – w oddali tysiącem świateł skrzy się Pałac Prezydencki, dalej ogromny Sobór Trójcy Świętej, poniżej biały dywan Parku Europejskiego. W końcu, wśród tych świateł – przychodzi olśnienie! Jesteśmy w gigantycznym wesołym miasteczku, wyśnionym, wymarzonym obrazie Gruzji, jaki noszą w sobie jej obywatele. Te światła, te flagi, te hasła, to uporczywe przekonywanie samych siebie, że jesteśmy już tam, gdzie dopiero chcemy być.

            Hostel, w którym mieszkaliśmy nie znajdował się w dzielnicy reprezentacyjnej, dzięki czemu mieliśmy szansę poznać Tbilisi dalekie od stalowo-szklanej nowoczesności. Avlabari, bo tak się nazywała nasza dzielnica, to drugie, mniej turystyczne oblicze miasta. Brudne knajpki, sklepy z wybitymi szybami zaklejonymi taśmą samoprzylepną, spory bazar z warzywami i owocami, wąskie uliczki, na które wylewa się pomyje... Brzydko, ale jakoś prawdziwie.
            W to towarzystwo wkomponowano, wzniesiony w latach 1995-2002, Sobór Trójcy Świętej. Budowla ta jest trzecią co do wielkości świątynią prawosławną na świecie. I choć jest olbrzymia, to jej okolice sugerują, że odwiedzają ją jedynie turyści, którzy zresztą i tak nie znajdą w niej nic ciekawego.

            Gruziński sen jest twardy i niewrażliwy nawet na poważne dysonanse. Spacerując po mieście odwiedzamy okolice dworca kolejowego oraz stadionu Dynama. Trafiamy na głośny i pogrążony w chaosie bazar, gdzie przyjezdni z pobliskich wsi sprzedają świeżo zebrane jabłka, brzoskwinie, jagody (co się tylko da!) prosto z wiader. Wszystko to na tle gruzów, luźno leżących desek, sypiących się tynków i budek telefonicznych pozbawionych słuchawek. Okolice stadionu, to już większy porządek – ulica sklepów sportowych, ulica telefonów komórkowych, ulica sukni ślubnych. Czy naprawdę trzeba znaleźć swoją niszę na rynku, jak głoszą nasi (zachodni) eksperci? Porządek sklepów zakłócał niestety ogarniający jednocześnie wszystko – budynki, chodniki i ulice – remont. Znowu deski i gruzy, tym razem  zwiastujące jakiś przyszły ład. Na razie jednak do sklepu należy wchodzić uważając, by nie uderzyć głową w potężną stalową belkę, lub nie nadepnąć na świeżo wylaną betonową posadzkę.

            Tbilisi to miasto, którego trzeba się długo uczyć, by je zrozumieć i pokochać. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że współcześni Gruzini ambicją i architektonicznymi fantazjami skutecznie szpecą swą stolicę. Dawno temu, w XIX wieku, pod rządami księcia Michaiła Woroncowa, Tbilisi (ówczesny Tyflis) zalała fala architektury rosyjskiej. Tak powstała dzisiejsza chluba miasta – aleja Rustaweli i jej okolice. W XXI wieku rozwój Tbilisi znaczą świecące, stalowo-szklane bryły. Czy mają one szansę powtórzyć sukces swoich rosyjskich poprzedników? A może staną się smutnymi pomnikami minionych czasów, jak brzydkie prostopadłościany z czasów radzieckich, które trzeba będzie po cichu demontować? Jedno jest pewne: znacznie utrudniają one kontakt z Miastem. Takim Miastem, jakie chcielibyśmy poznać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz