Gruziński sen
3:50, czwarty sierpnia, rok 2012.
Samolot LOT-u ląduje na lotnisku w Tbilisi. Rozpoczyna się nasza 22-dniowa
podróż, podczas której – jak się okaże – pokonamy ponad 2000 kilometrów po
drogach i bezdrożach Armenii i Górskiego Karabachu. Dwa pierwsze dni spędzimy w
stolicy Gruzji.
Samo lotnisko – nasza brama do
Gruzji – jest czyste, ładne i nowoczesne. Trudno to zresztą przeoczyć, bilbordy
przypominają ze wszystkich stron:
„Tbilisi – the city that loves You”, „We are here to make you feel
comfortable”, „Tbililisi Airport – Award of Best Airport in Eastern Europe”.
Kimkolwiek jesteś, jesteś w Tbilisi - stolicy nowoczesnego, europejskiego
kraju. Nie możesz mieć żadnych wątpliwości.
Przylecieliśmy zbyt późno, by jechać
do hostelu. Od początku byliśmy przygotowani na nocleg na twardych marmurowych
płytach, tymczasem przyszło nam rozłożyć karimaty na sztucznej trawie, pod
sztucznymi drzewkami, w sztucznym skwerku, będącym dekoracją lotniska.
Tbilisi jest wizytówką współczesnej
Gruzji. Robi się tu wszystko, żeby przyjezdni widzieli jak nowoczesne, jak
europejskie (i światowe!) jest miasto i państwo, do którego trafili. Prestiżową
przynależność do klubu krajów wysokorozwiniętych, podkreśla się tu na różne,
często zabawne sposoby. Przede wszystkim: sojusznicy! Kiedy nazajutrz
jechaliśmy do centrum miasta pustawą marszrutką, skręcając z ulicy Lecha
Kaczyńskiego w aleję Georga W. Busha, zobaczyliśmy, że poza zwyczajową
tabliczką, początek nowej drogi obwieszcza malowidło: na murze przedstawiono
postać 43. prezydenta Stanów Zjednoczonych w teksańskim kapeluszu. Do tego
flagi... mnóstwo flag Unii Europejskiej.
Prawdziwego oszołomienia dostarcza
jednak dopiero spacer po nocnym Tbilisi. Spacer – dodajmy – po ściśle
wyznaczonym szlaku, gdyż każde zbłądzenie może skończyć się nagłym wybudzeniem
z gruzińskiego snu. Dzielnica turystyczna jest skąpana w sztucznym świetle
ledowych lampek: podświetlona jest każda ławka, kamień, dom a nawet niektóre
samochody. Powstający właśnie Park
Europejski jest kulminacją architektonicznych marzeń władz miasta – zdobią
go dziwaczne szklane bryły, kolorowe fontanny, wymyślnie ułożone chodniki –
okolica ta przywodzi na myśl lizbońską dzielnicę Orientes, choć wygląda raczej
jak jej nieudany krewny.
Po pulsującym światłem, szklanym
moście – ze względu na kształt nazywanym przez miejscowych „podpaską” –
przechodzimy do Starego Miasta, gdzie wśród malowniczych zaułków, w ciasnych
uliczkach wypełnionych kawiarniami można odpocząć od krzyczącej nowoczesności.
I tu jednak nie brak rozczarowań. Wystarczy, w turystycznej naiwności, opuścić
na chwilę cukierkową aurę tętniącej muzyką uliczki, by znaleźć się na
nieoznaczonym, nieoświetlonym gruzowisku przeoranym dziurami, będącym kiedyś boczną
drogą dochodzącą do zostawionego za plecami raju.
Wracamy na drugi brzeg Kury, by
dostać się do kolejki linowej jadącej na wzgórze, na którym znajduje się Twierdza Narikala. Stamtąd nie widać
żadnych niedoskonałości – w oddali tysiącem świateł
skrzy się Pałac Prezydencki, dalej
ogromny Sobór Trójcy Świętej, poniżej
biały dywan Parku Europejskiego. W
końcu, wśród tych świateł – przychodzi olśnienie! Jesteśmy w gigantycznym
wesołym miasteczku, wyśnionym, wymarzonym obrazie Gruzji, jaki noszą w sobie jej
obywatele. Te światła, te flagi, te hasła, to uporczywe przekonywanie samych
siebie, że jesteśmy już tam, gdzie dopiero chcemy być.
Hostel, w którym mieszkaliśmy nie znajdował się w dzielnicy reprezentacyjnej, dzięki
czemu mieliśmy szansę poznać Tbilisi dalekie od stalowo-szklanej nowoczesności.
Avlabari, bo tak się nazywała nasza dzielnica, to drugie, mniej turystyczne
oblicze miasta. Brudne knajpki, sklepy z wybitymi szybami zaklejonymi taśmą
samoprzylepną, spory bazar z warzywami i owocami, wąskie uliczki, na które
wylewa się pomyje... Brzydko, ale jakoś prawdziwie.
W to towarzystwo wkomponowano,
wzniesiony w latach 1995-2002, Sobór Trójcy Świętej. Budowla ta jest trzecią co
do wielkości świątynią prawosławną na świecie. I choć jest olbrzymia, to jej
okolice sugerują, że odwiedzają ją jedynie turyści, którzy zresztą i tak nie
znajdą w niej nic ciekawego.
Gruziński sen jest twardy i
niewrażliwy nawet na poważne dysonanse. Spacerując po mieście odwiedzamy
okolice dworca kolejowego oraz stadionu Dynama. Trafiamy na głośny i pogrążony
w chaosie bazar, gdzie przyjezdni z pobliskich wsi sprzedają świeżo zebrane
jabłka, brzoskwinie, jagody (co się tylko da!) prosto z wiader. Wszystko to na
tle gruzów, luźno leżących desek, sypiących się tynków i budek telefonicznych
pozbawionych słuchawek. Okolice stadionu, to już większy porządek – ulica
sklepów sportowych, ulica telefonów komórkowych, ulica sukni ślubnych. Czy
naprawdę trzeba znaleźć swoją niszę na rynku, jak głoszą nasi (zachodni) eksperci? Porządek sklepów zakłócał niestety ogarniający jednocześnie
wszystko – budynki, chodniki i ulice – remont. Znowu deski i gruzy, tym razem zwiastujące jakiś przyszły ład. Na razie
jednak do sklepu należy wchodzić uważając, by nie uderzyć głową w potężną
stalową belkę, lub nie nadepnąć na świeżo wylaną betonową posadzkę.
Tbilisi to miasto, którego trzeba
się długo uczyć, by je zrozumieć i pokochać. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu,
że współcześni Gruzini ambicją i architektonicznymi fantazjami skutecznie
szpecą swą stolicę. Dawno temu, w XIX wieku, pod rządami księcia Michaiła
Woroncowa, Tbilisi (ówczesny Tyflis) zalała fala architektury rosyjskiej. Tak
powstała dzisiejsza chluba miasta – aleja Rustaweli i jej okolice. W XXI wieku
rozwój Tbilisi znaczą świecące, stalowo-szklane bryły. Czy mają one szansę
powtórzyć sukces swoich rosyjskich poprzedników? A może staną się smutnymi
pomnikami minionych czasów, jak brzydkie prostopadłościany z czasów radzieckich,
które trzeba będzie po cichu demontować? Jedno jest pewne: znacznie utrudniają
one kontakt z Miastem. Takim Miastem, jakie chcielibyśmy poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz